Bardzo zabawna historia przydarzyła mi się w dniu tego chrztu.
Zacznę od początku. Chodzi głównie o księdza. Jego podejście do tematu fotografowania w kościele było mi jasno zakomunikowane już przy moich słowach w jego stronę: „Szczęść Boże”. Mama małej Marcelinki uprzedziła wcześniej, że z księdzem jest ciężko, że nie pozwala zbytnio na to i na tamto, ale ja już nie raz spotkałam się z takim dość trudnym podejściem księdza do tematu fotografowania podczas mszy, a i tak byłam w stanie pracować efektywnie, tworząc satysfakcjonujący mnie reportaż, a przy tym nie przeszkadzając uczestnikom mszy czy samemu księdzu. Nie zmartwiłam się zatem zbytnio tym, że mój reportaż może być słaby i niezadowalający dla mnie.
Tutaj było inaczej. Ksiądz nas pousadzał. Każdy miał swoje wyznaczone miejsce: mama i tata tu, rodzice chrzestni tu i tu, fotograf ewentualnie tutaj, ale mam się nie przemieszczać i co najgorsze nie wolno mi robić zdjęć podczas mszy! Tylko podczas najważniejszych momentów ceremonii takich jak m.in. polewanie główki dziecka. Szczerze to zdębiałam. Pierwszy raz spotkałam się z takim rygorem.
Ale w głowie mi coś zaświtało od pierwszego momentu jak „gościa” zobaczyłam. Myślę: Skądś go znam! Myślę, myślę... tak wiem! To znaczy nie jestem pewna, ale zapytam czy to możliwe, że mogę księdza znać i to całkiem dobrze.
Poszłam się oficjalnie wylegitymować, żeby nie było to tamto, żeby się nie obawiał, że zakłócę mszę czy coś i zapewnić, że nie są mi obce zasady zachowania się podczas mszy będąc równocześnie w pracy.
No, ale do meritum. Myślę, zapytam, może zapunktuję i będę miała dzięki temu większe przyzwolenie na moje poczynania: Czy to możliwe, że ksiądz udzielał mi ślubu w tym i w tym roku w tej i w tej parafii? (dodam, że to było ponad 10 lat temu i nie jestem praktykująca, a bynajmniej nie na tyle, żeby księży kojarzyć czy oni mnie).
Ksiądz się uśmiechnął. Tak. Trafiłam. To znaczy raczej udało mi się jego twarz umieścić w odpowiednim miejscu w pamięci! Ale nie na tyle, aby móc działać tak jak mi się podoba haha. Dalej musiałam siedzieć w wyznaczonym miejscu, nie poruszać się i fotografować tylko i wyłącznie w wyznaczonych momentach.
Mocno doceniłam w tym momencie fakt posiadania aparatu, który daje mi możliwość robienia zdjęć nie patrząc równocześnie w wizjer. Prościej mówiąc – nie musiałam przykładać aparatu do oka, aby wykonać zdjęcie (polecam bezlusterkowce). Jak to wykorzystałam? Robiłam zdjęcia w ukryciu przed księdzem. No i czasem też poszalałam jak oddalał się od ołtarza.
Myślę, że by się nie co zdziwił jaki mam piękny reportaż z tego dnia! I choć praktycznie wszystkie ujęcia wykonane są z jednego miejsca, no bo przecież musiałam siedzieć tu i tu i nigdzie indziej to otrzymałam piękna wiadomość od rodziców chrzczonej Marcelinki, że są bardzo, bardzo zachwyceni z efektów mojej pracy i z tego jaką cudowną pamiątkę dla nich stworzyłam!
Nie sposób nie wspomnieć również o tym, że dopełnieniem całej tej fotograficznej historii, która okazała się w pewnym momencie dość trudna do wykonania, ale jak widać nie dla mnie, jest to, że jest dużo różnorodnych ujęć jeszcze sprzed mszy oraz z przyjęcia, na którym również miałam przyjemność fotografować. No i ten kościół! Stary, drewniany, niezwykle barwne, unikatowe wnętrze. Charakterystyczny zapach dla starych pomieszczeń po wejściu do środka.
Zapamiętam ten reportaż ze względu na wszystko: na wyjątkowy kościół, na rygorystycznego choć łagodnego księdza oraz na mój „związek” z owym księdzem. Dziewczynki przesłodkie – trzy siostry – fajna sprawa. A jaki tort jadłam dobry! Najsmaczniejszy do tej pory – lodowy! Mniam.
Się rozpisałam. Ale jak mnie poniesie to płynę. Zapraszam na reportaż.